Ciąg dalszy relacji z podróży Jarosława Grulkowskiego do Państwa Środka.
Link do pierwszej części relacji – Chiny niezwykłe:
https://www.asp.wroc.pl/?module=News&controller=Read&action=news&id=12924
Na dworcu w Zhengzhou wysiedliśmy z superszybkiego pociągu, a na peronie oczekiwała na nas ekipa filmowa, która towarzyszyła nam już do końca naszego pobytu w prowincji Shanxi. Jincheng przywitał nas deszczem i rozmazanym krajobrazem za oknami pociągu, jednak już następnego dnia nieprzyjazna aura uległa zmianie… Chociaż warunki atmosferyczne wymagały zaopatrzenia w płaszcze deszczowe i kalosze, to były one niezbędne jedynie w drodze z hotelu do autobusu, i z autobusu do teatrów, a tych w krótkim czasie odwiedziliśmy wiele. To, co w naszych „rodzimych" realiach mogłoby zostać okrzyknięte mianem superprodukcji dla chińskiego widza stanowi pewien standard, na który „po godzinach" można wybrać się, by spędzić kilka chwil ze znajomymi. Nierzadko „na potrzeby" określonego spektaklu wznosi się odpowiedni obiekt, tak, aby zapewnić optymalne warunki realizacji koncepcji artystycznej.
Widowisko rozpoczyna się w dość tradycyjny sposób: jest widownia, scena – nic nadzwyczajnego, poza tym, że wszystko zajmuje nieco większą przestrzeń. Wreszcie, zaczyna się, są aktorzy, światła, jest muzyka… Po chwili rozpoczynają się projekcje rzutowane na ekran z siatki mesh oddzielający widownię od sceny. Jest dość dynamicznie… Kilka minut później jesteśmy zaproszeni do wejścia w strefę sceniczną, aktorzy przechodzą tuż obok nas. Po wejściu na scenę okazuje się, że scena to tak na prawdę kilkanaście platform poruszających się w płaszczyźnie wertykalnej. Każda z nich prezentująca inny wątek opowieści i mieszcząca kilku, czasem kilkunastu aktorów. Poszczególne sceny są wydobywane z ciemności światłem i w ten sposób poznajemy kolejne odsłony kilkugodzinnego spektaklu. Przejście do następnej sali (…), a tutaj odmienny sposób aranżacji przestrzeni sprawia, że wszyscy jesteśmy w centrum akcji. Kilkudziesięciu aktorów odgrywa odsłony misternie skonstruowanej opowieści, która bez tłumaczenia pozostaje dla nas doświadczeniem dynamiki wizualno-akustycznej. Jesteśmy zaskoczeni rozbudowaną i niezwykle dopracowaną scenografią.
Po kilku godzinach intensywnych doznań deszcz już nie przeszkadza, więc o płaszczach i parasolach niektórzy zapomnieli…
Kolejny dzień i (…) wizyta w odrestaurowanym miasteczku, o malowniczych, krętych uliczkach oferujących specjały kuchni shanxi. Wyśmienity chiński makaron, który w popisowy sposób wirował we wprawnych rękach kucharza stanowił główną część porcji „michy" z wołowiną, za którą stała kawalkada niecierpliwie wyczekujących w strugach deszczu smakoszy. Odstałem swoje, ale było warto, a rozgrzewająca strawa zachęciła do udziału w nocnym przedstawieniu na wolnym powietrzu. Nocny występ kilkuset aktorów w strugach deszczu, pośród kaskad sztucznych ogni i kompilacja kolorowych parasoli na ogromnej widowni powracają we mnie zadziwiająco realnym wspomnieniem baśniowej iluzji.
Powrót do realu rozpoczynał się w autobusie…
I choć nie samym teatrem żyje człowiek, to kolejnego dnia wysiedliśmy z autobusu, by udać się na spektakl (…) Wcześniej jeszcze muzeum, w którym mogliśmy podziwiać makiety domów i świątyń, wykonane z zuchwałym rozmachem, i niemożebną dbałością o szczegół, od której nietrudno o ból głowy.
Palące słońce i kilka cirrusów na niebie przywitało nas, gdy wysiadaliśmy z autokaru nieopodal świątyni Qinglian. Na miejscu butelkowa budowla – z wejściem na wysokości kilku metrów i zespół świątynny sprawiający wrażenie zapomnianego. Polichromie na drewnie, których nie zatarł czas przywołują myśli o rozmachu i bogactwie wizji. Jakość wykonania skomplikowanych modułów potwierdza finezję chińskich rzemieślników. Zza murów piękny widok na góry „ozdobione" tu i ówdzie świątyniami. Palące słońce, cykady, zapach kadzideł i krab na talerzu, który czekał na nas, gdy weszliśmy do górskiej restauracji.
Słońce pożegnaliśmy w Quinglian, a malownicze okolice Jingcheng obfitujące w urokliwe miejsca pełne wąskich uliczek i schowanych dziedzińców obficie zraszały nas deszczem.
W pamięci pozostanie wizyta u pana kaligrafa, który w niewielkim jednopokojowym mieszkanku zgromadził cały dorobek swojego życia i pielęgnował chorą małżonkę. Entuzjazm na twarzy i błysk w oku staruszka pojawiły się gdy opowiadał o kaligrafii…
Kontrapunktem podróży w czasie były wizyty w szkołach. Byliśmy zaskoczeni werwą z jaką dzieci uczestniczyły w zajęciach oraz naturalną potrzebą konfrontacji z nieznajomymi.
Hałaśliwe korytarze i rozwrzeszczane podwórka zamieniliśmy na kameralną przestrzeń pracowni, w której mogliśmy uczestniczyć w ceremonii parzenia herbaty, i posmakować szczególnych gatunków narodowego napoju chińczyków.
Ostatnie chwile wyprawy i zapierający dech w piersiach widok gór Wang Mang. Przeżycie przestrzeni, głębi i palącego na wysokościach słońca…
Szaleńczy przejazd autokarem po górskich serpentynach, kolacja i pożegnanie.
Budzik zadzwonił o 2 w nocy…
Po dwóch dniach wysiadłem na Dworcu Głównym we Wrocławiu.
Nie wiem czy to wszystko było na prawdę…
tekst i zdjęcia: J. Grulkowski
zamieściła AN